|
|
:: Relacje :: |
Tetnuldi 4858 m n.p.m
Szukając dla siebie celu w Kaukazie chcieliśmy zdobyć górę piękną i nieoczywistą. Wybór padł na Tetnuldi, lodowo - skalną piramidę położoną w centralnej części gruzińskiego Kaukazu, w rejonie Svanetii, stanowiącą dziesiąty co do wysokości jego szczyt. Wybraliśmy drogę przez południowo - wschodnią grań. .
Podróż zaczęliśmy z Mestii – niewielkiego miasteczka w sercu Kaukazu. Początek właściwego podejścia rozpoczyna się zaś w wiosce Adishi. Z Mestii można dotrzeć tam pieszo - wędrując ok. 1,5 dnia miejscami słabo oznakowanym szlakiem. Można też w Mestii wynająć samochód terenowy za ok 150 lari. My zdecydowaliśmy się skorzystać z drugiej opcji, ponieważ czas odgrywał dla nas dość ważną rolę. Kierowcy stoją na miejskim rynku i od razu rzucają się w oczy. Warto ładnie się do nich uśmiechnąć i umiejętnie potargować. Oni poczują się docenieni, a w naszym portfelu zostaje parę lari. Nam udało się zbić cenę do 130, co jak okazało się przy późniejszych rozmowach z napotkanymi Polakami – było całkiem niezłym wyczynem. Dojazd do Adishi trwał około 3 godzin. Wiódł górską drogą, podczas deszczów obficie zalewaną wodami z okolicznych strumieni, o czym przekonaliśmy się w drodze powrotnej. Wioska (około 2000 m n.p.m.) jest wpół wyludnioną osadą z charakterystycznymi kamiennymi wieżami. Miejsce wydaje sie przenosić nas w czasie. Wrażenie potęgują otaczające nas na wpół rozsypane budynki, błąkające się wszędzie świnie oraz miejscowi ludzie, dla których czas zdaje się w ogóle nie istnieć.
Obierając trasę podejścia na szczyt korzystaliśmy z publikacji "Mountaineering routes of Georgia". Jest ona pomocna, jednak opis tam zamieszczony może być w niektórych miejscach mylący, zwłaszcza jeśli chodzi o sam początek drogi. Z zamieszczonego tam opisu wynika, iż należy wyjść z wioski i dalej kierować się na wznoszący grzbiet, podcięty od zachodniej strony potokiem Tvibi i tamtędy podążać w górę. W istocie lepiej jest wychodząc z Adishi (o czym przekonaliśmy się podczas zejścia) zaraz za ostatnim we wsi domostwem skręcić w ścieżkę na północ, gdyż wiedzie tam o wiele wygodniejszy trakt, używany zapewne przez pasterzy idących na położone wysoko pastwiska. My niestety posłuchaliśmy rad z publikacji. Prowadziła tamtędy co prawda bardzo nikła ścieżyna, jednak trasa okazała się bardzo stroma i okropnie niewygodna – śliska, wysoka trawa ujeżdżała spod butów, zamieniając wędrówkę w mordęgę. Z uwagi na późną godzinę wyjścia i obranie pechowej niby-ścieżki zmuszeni byliśmy zabiwakować w połowie drogi do obozu pierwszego. Z rana wyruszyliśmy w górę, idąc cały czas grzbietem, trawersując jego stoki i trzymając się płynącego nisko w dole po prawej stronie strumienia. Dopiero na wysokości ok. 2200 m n.p.m. nadarzyła się pierwsza po wyjściu z wioski możliwość zejścia do niego i zaczerpnięcia wody. Naszym ogromnym błędem było zabranie z dołu zbyt małej jej ilości, przez co przez większą część poprzedniego wieczoru, całą noc i poranne podejście cierpieliśmy z pragnienia. Wszystko to wynikło z przekonania, że droga opisana w „Mountaineering routes of Georgia” doprowadzi nas do obozu pierwszego w miarę szybko. Potok Tvibi jest dość mocno obrośnięty barszczem sosnowskiego, trzeba więc bardzo uważać. Po pokonaniu kolejnych metrów wzdłuż strumienia wyszliśmy wreszcie w rozległą dolinę polodowcową z pastwiskami dla bydła. Posuwając się naprzód lewą jej stroną w końcu dotarliśmy do moren i ogromnego gruzowiska głazów. Tutaj, na wysokości około 3000 m n.p.m. mogliśmy wreszcie założyć pierwszy obóz.
Natępnego dnia ruszyliśmy dalej, przedostając się lewą częścią rumowiska tuż u podnóży grani Lakchkhilda do śświetnie widocznego stąd żlebu wyprowadzającego na przełęcz Amarati Nest. Warto dodać, że do rumowiska można też dostać się prawym brzegiem doliny, potem brnąc między głazami w kierunku żlebu również prawą stroną – droga będzie wówczas krótsza, ale mniej wygodna.
Tetnuldi Po przejściu kruchego, usypującego się żlebu wyszliśmy na Amarati Nest. Na przełęczy, na wysokości ok 3400 m n.p.m. znajduje się kilka platform do rozbicia namiotów. Z Amarati Nest należy obrać kierunek północny, wchodząc w kolejny, bardziej stromy, za to mniej kruchy żleb. Po pokonaniu ok. dwustu metrów przewyższenia dociera się do niewielkiego wypłaszczenia, na którym znaleźć można kolejne platformy pod namioty. Tutaj stanęliśmy przed wyborem: zejście do fatalnie wygladającego żlebu z płynącym strumieniem albo wspin litą skałą po lewej stronie. Wybraliśmy skałę. Początkowo szło się łatwo, jednak z czasem trudności narastały do jedynkowo-dwójkowych, miejscami w sporej ekspozycji. Gdyby nie ciężkie plecaki szłoby się tamtędy bardzo fajnie, z balastem miejscami było jednak lekko stresująco. Wyżej wyszukaliśmy miejsce do przedostania się na ostatni odcinek żlebu, tutaj już wygodny i wyprowadzający na plateau lodowca na wysokości 3715 m n.p.m. Tu założyliśmy obóz drugi. Miejsca na namioty jest bardzo dużo. To też ostatnie miejsce gdzie można zaczerpnąć wody, potem trzeba już topić śnieg. Widać stąd niemal całą dalszą drogę na szczyt.
Wstaliśmy rano około godziny 5. Niektóre zespoły już z dwójki atakują szczyt na lekko. Plan ten jednak zakłada brak zapasu czasowego i niemal pewne pokonywanie grani szczytowej po mocno rozmiękniętym śniegu oraz schodzenie lodowcem po zmroku.
Tetnuldi My poszliśmy na ciężko, postanawiając przenieść obóz na wysokość ok. 4300 m n.p.m. Po pokonaniu łatwej, płaskiej części lodowca dotarliśmy pod pochylnię lodową, ograniczoną z prawej strony skałami. Jak wynikło z późniejszych rozmów większość zespołów wybiera wspinaczkę skałami o trudnościach I-II, co znacznie ułatwia podejście. My jednak poszliśmy lodem, którego nachylenie stopniowo wzrastało, by po ok. 60 metrach osiągnąć ponad 40 stopni. Gdy pochylnia dotarła wreszcie do końca skał znajdujących się po prawej stronie, lód znów nieco się wypłaszczył. To właśnie w tym miejscu należy skręcić na lewo i dalsze podejście pokonywać po miękkim śniegu, klucząc między szczelinami lodowca. My, nie znąjac tej opcji, trawersowaliśmy pod szczelinami, poruszając się w dalszym ciągu stromą pochylnią lodową. Kiedy teren nie chciał już puścić dalej lodem, postanowiliśmy wejść pomiędzy szczeliny i po pokonaniu kilku mostków śnieżnych dostaliśmy się na bardziej płaską część lodowca. Po dotarciu na wysokość ok. 4100 m n.p.m., u podnóża spiętrzenia, znajduje się dobre miejsce na rozbicie namiotów. Spiętrzenie, momentami całkiem strome, pokonaliśmy wygodnie w miękkim i głębokim śniegu. Na wysokości ok. 4300 m n.p.m., po ominięciu sporej poprzecznej szczeliny, dotarliśmy do obozu trzeciego. Znajduje się on praktycznie na grani, jest jednak miejsce na kilka namiotów. Tej nocy, podczas której przetoczyło się nad nami kilka burz, byliśmy w górze sami. Poranek przywitał nas porywistym wiatrem, który okazał się na tyle silny, że nie byliśmy w stanie przemieszczać się po grani. Postanowiliśmy przeczekać ten dzień w namiocie. Pogoda w tym miejscu jest bardzo zmienna – w kilka sekund od pełnego słońca i upału, przy którym trzeba rozbierać się do koszulki, do chmur z opadem deszczu lub śnieżnej kaszy i przymusem ubierania kamizeli puchowych. Po południu dotarł do nas łączący kultury zespół polsko-rosyjsko-gruziński.
My poszliśmy na ciężko, postanawiając przenieść obóz na wysokość ok. 4300 m n.p.m. Po pokonaniu łatwej, płaskiej części lodowca dotarliśmy pod pochylnię lodową, ograniczoną z prawej strony skałami. Jak wynikło z późniejszych rozmów większość zespołów wybiera wspinaczkę skałami o trudnościach I-II, co znacznie ułatwia podejście. My jednak poszliśmy lodem, którego nachylenie stopniowo wzrastało, by po ok. 60 metrach osiągnąć ponad 40 stopni. Gdy pochylnia dotarła wreszcie do końca skał znajdujących się po prawej stronie, lód znów nieco się wypłaszczył. To właśnie w tym miejscu należy skręcić na lewo i dalsze podejście pokonywać po miękkim śniegu, klucząc między szczelinami lodowca. My, nie znąjac tej opcji, trawersowaliśmy pod szczelinami, poruszając się w dalszym ciągu stromą pochylnią lodową. Kiedy teren nie chciał już puścić dalej lodem, postanowiliśmy wejść pomiędzy szczeliny i po pokonaniu kilku mostków śnieżnych dostaliśmy się na bardziej płaską część lodowca. Po dotarciu na wysokość ok. 4100 m n.p.m., u podnóża spiętrzenia, znajduje się dobre miejsce na rozbicie namiotów. Spiętrzenie, momentami całkiem strome, pokonaliśmy wygodnie w miękkim i głębokim śniegu. Na wysokości ok. 4300 m n.p.m., po ominięciu sporej poprzecznej szczeliny, dotarliśmy do obozu trzeciego. Znajduje się on praktycznie na grani, jest jednak miejsce na kilka namiotów. Tej nocy, podczas której przetoczyło się nad nami kilka burz, byliśmy w górze sami. Poranek przywitał nas porywistym wiatrem, który okazał się na tyle silny, że nie byliśmy w stanie przemieszczać się po grani. Postanowiliśmy przeczekać ten dzień w namiocie. Pogoda w tym miejscu jest bardzo zmienna – w kilka sekund od pełnego słońca i upału, przy którym trzeba rozbierać się do koszulki, do chmur z opadem deszczu lub śnieżnej kaszy i przymusem ubierania kamizeli puchowych. Po południu dotarł do nas łączący kultury zespół polsko-rosyjsko-gruziński.
W nocy po zejściu ze szczytu nad obozem trzecim przetoczyła się kolejna, tym razem śnieżna burza, która zasypała praktycznie cały nasz obóz. Schodziliśmy więc zasypanym świeżym śniegiem lodowcem. Na szczęście godzinę wcześniej Gruzini przetarli bezpieczny ślad. Dopiero wówczas zorientowaliśmy się jak bardzo utrudniliśmy sobie kilka dni wcześniej drogę pod górę z obozu II do III, trawersując lodowe pochylnie pod szczelinami lodowca, zamiast iść w miarę wygodną drogą kluczącą pomiędzy nimi, którą swym śladem wskazali nam teraz Gruzini. Na skałach poniżej szczelin dotarliśmy do nich - czekali przy znajdującej się tam pętli stanowiska zjazdowego. Dołączyli do nas również schodzący z góry Polacy. Złączyliśmy liny i pokonaliśmy trudności jednym długim zjazdem aż do płaskiej części lodowca. Podczas zjazdu trzeba uważać na sypiące się spod nóg kamienie, wybierające tor lotu wprost na głowy osób, które zjechały przed nami. Poniżej obozu drugiego nie poszliśmy już w kierunku litej skały, którą podchodziliśmy do góry, lecz zeszliśmy usypującymi się ścieżkami w żlebie. Utwierdziliśmy się w przekonaniu, że drogę pod gorę lepiej jest pokonywać skałą. Późniejsze zejście nie stanowiło już żadnych trudności. Zanocowaliśmy w jedynce cali, zdrowi i szczęśliwi ze zdobycia szczytu.
Warto w tym miejscu wspomnieć o ogromnej gościnności lokalnej ludności zamieszkującej Adishi. Ostatni etap zejścia pokonywaliśmy bowiem w ogromnej, nieustającej zlewie. Po dotarciu do wioski znaleźliśmy u jednej z rodzin schronienie. Nie musieliśmy nawet pukać do drzwi, gdyż Pani sama zawołała nas z okna. Mieliśmy okazję zobaczyć jak lokalsi żyją na co dzień. Wielopokoleniowa rodzina mieszka razem w obszernym pomieszczeniu z żeliwnym piecem w centrum. Pokój pełni równocześnie funkcję kuchni, salonu, jadalni i sypialni dla wszystkich członków familii. Mogliśmy się ogrzać i nieco osuszyć, poczęstowano nas gorącą herbatą, mieliśmy też okazję obejrzeć proces pieczenia chleba.
Podczas wspinania prowadzący miał dwa czekany wspinaczkowe, a idący na drugiego - czekan turystyczny. W tamtych warunkach było to bezpieczne minimum. Drogę pokonywaliśmy w asekuracji lotnej, choć warto zabrać kilka śrób lodowych. Jadąc z powrotem na lotnisko do Kutaisi warto znaleźć się w Mestii w godzinach porannych lub wczesnopopołudniowych, ponieważ później są trudności z wydostaniem się z miasteczka. W Adishi nie ma transportu z powrotem. Wszystko należy załatwiać telefonicznie z taksówkarzami w Mestii, ewentualnie zapukać do domostwa w Adishi z prośbą o pomoc w zorganizowaniu auta. My skorzystaliśmy z tej drugiej opcji - terenówkę umówił dla nas miejscowy chłopak – członek rodziny, która ugościła nas podczas zejścia. Wróciliśmy do Mestii z małżeństwem jadącym akurat do miasta załatwiać swoje sprawy
Chcieliśmy serdecznie podziękować Radkowi Nowakowi za pomoc logistyczną i wsparcie podczas planowania trasy przejścia
Uczestnicy wyprawy:
|
|
|
|
|